W lutym otrzymałam propozycję marcowego wylotu do Jordanii na 3 dni. Niedrogie bilety, pierwszy raz nie przyłożyłam się do organizacji podróży, nie traciłam zbyt wiele cennych dni urlopowych. Czy mogło być piękniej?
Niesamowity słowiański kraj łączący zachód ze wschodem Europy, pełen osmańskiej i austriacko-węgierskiej historii. Wielu kojarzy się z wojną domową lat 90-tych, po której pozostałości nadal zobaczyć można na ulicach miast BiH (Sarajewa czy Mostaru).
Zastanawiacie się zapewne, po co lecieć taki kawał samolotem, by spędzić w nim parę dni? Sama nie zdecydowałabym się na weekendową podróż, gdybym nie była w USA przy okazji służbowego, tygodniowego i corocznego zjazdu całej mojej firmy w Kalifornii.
Opuściliśmy YMCA przed upływem doby hostelowej i na piechotę z całym naszym ekwipunkiem ruszyliśmy w kierunku mostu łączonego Stany z Kanadą. Plecy odpadały od ciała, kark bolał niemiłosiernie a pot strugami lał się z czoła. Ostatkiem sił doczłapaliśmy do granicy. Z 20-toma kilogramami na plecach przeszliśmy spory odcinek przez około 40 minut nieustającego marszu.
Trzeba przyznać, że własnym Fordem Focusem przyjemnie było pruć niekończącymi się amerykańskimi autostradami. Automat pozwalał skupić się jedynie na trzymaniu rąk na kierownicy. Na zmianę przekraczaliśmy kolejne miasta będąc pod wrażeniem szczególnie jednego z nich.
W naszych duszach od zawsze „grały” latynoskie dźwięki i niewytłumaczalnie ciągnęło nas do Ameryki Południowej. W mojej głowie roztaczała się wizja magicznego peruwiańskiego Machu Picchu spowitego we mgle, z zakątków którego szeptem docierały odgłosy starych dziejów, życia Inków i ich tajemnic. Na własnym ciele czułam wilgoć lasów deszczowych otaczających Zaginione Miasto, a od której kręciły mi się włosy.
Opuszczając spokojny domek na uboczu Kedah ("dzielnica" Langkawi), nie spodziewaliśmy się, iloma różnym środkami transportu będziemy tego dnia się przemieszczać. Gdybym o tym wiedziała będąc jeszcze w Polsce, postukałabym się w głowę z niedowierzania.
Odkąd podjęliśmy decyzję o powrocie do kraju z Tajlandii, Malezja odpadła z naszej listy odwiedzanych krajów azjatyckich. A że przekraczając tajlandzką granicę wbito nam 15-dniową wizę w paszport, było to dla nas zdecydowanie za mało. Najtańszym sposobem jej przedłużenia było opuszczenie kraju i ponowne wjechanie. Malezja okazała się jedynym sąsiadem, od którego za darmo otrzymywało się 90-dniową wizę. Za parę dni planowaliśmy zrobić nawrotkę, stając się jednocześnie posiadaczami bezpośrednich biletów lotniczych z Bangkoku do Polski, lotu planowanego na 3 listopada. Musieliśmy czasowo wpasować się w kolejny termin ważności wizy.
Podczas gdy Krzysiek zachłystywał się Angkorem trzeciego dnia pobytu w Siem Reap, razem z Julem postanowiliśmy po raz ostatni przejechać się TUK-TUKiem (nie wiedząc, czy w Tajlandii jest on równie popularny jak tu) po Siem Reap, przy okazji odwiedzając słynną ulicę barową - Pub Street oraz bliski jej ryneczek ze wszystkim - Old Market. Postawiłam sobie za cel zlokalizowanie paru księgarni z używanymi książkami międzynarodowymi, by może znaleźć jakąś polską lekturę.
Przez Kambodżę początkowo mieliśmy się tylko przeprawić do Tajlandii. Zmieniliśmy zdanie i wydłużyliśmy pobyt w tym najbiedniejszym kraju Azji o pobyt w stolicy Phnom Penh i największym oraz (prawdopodobnie) najpiękniejszym kompleksie świątyń (Angkor Wat) na świecie.