Po śniadaniu zakupionym dnia wcześniejszego w małym supermarkecie (gotowe kanapki z tuńczykiem), udaliśmy się nad jezioro, by pożegnać się z nim i campingową plażą. Pogoda nie sprzyjała opalaniu, więc zamiast porannej higieny, wskoczyliśmy do zimnej jeziornej wody. Opuszczaliśmy Algonguin Park, by rozpocząć wielogodzinną podróż w kierunku Nowej Szkocji. Po wielu debatach, właśnie ten rejon Kanady obraliśmy za swój cel podróżniczy.
PRZYJAZNA, PRZYRODNICZA KANADA
Pięknie pruliśmy prawie wyludnionymi autostradami Kanady i tak przez Ottawę, Montreal aż pod Quebec. 7 godzin, w dużej mierze na autopilocie, prowadził Lisu a mi udało się zorganizować tani nocleg przy autostradzie - jakiś motel za 60 CAD (jeden z tańszych na naszej trasie noclegów tego kraju). Po paru nocach w aucie marzyliśmy o wygodnym łóżku. Choć z drugiej strony sporo na tym zaoszczędziliśmy:).
DOMOWE GATETOWN
Po drodze mijaliśmy puste pola, autostrady, jeziora. Czekał nas ciężki dzień za kółkiem, ok. 2000 km destynacji, stąd od świtu przemierzaliśmy niekończące się kanadyjskie krajobrazy niczym z filmu przyrodniczego. Auto prowadziliśmy na zmianę aż do Gatetown, gdzie opadliśmy z sił. Musieliśmy odbić 10 km od autostrady, by zlokalizować jakiś nocleg. I znaleźliśmy, choć po dłuższych poszukiwaniach. Oczywiście Lisu - motelowy negocjator:) - wynalazł nam B&B (bed & breakfast - łóżko i śniadanie w cenie) za 80 CAD. Nie mieliśmy siły szukać dalej, wiec zostaliśmy, jak staliśmy:).
Idylliczne miasteczko, takie w którym to nowi sąsiedzi przynoszą sobie ciasto w ramach zapoznania się a mieszkańcy spotykają się na wspólne świętowanie Bożego Narodzenia:). Przypadło nam spać w domku z historią, gdzie wnętrza wyściełały babcine haftowane pościele, śnieżnobiałe serwety, puszysta od pierza pościel, obrazy w złotych oprawach oraz wszędobylski zapach róży. Powoli zbliżał się wieczór, wiec wyszliśmy na spacer po okolicy. Trzeba było wyprostować zasiedziane po aucie lędźwie. Nasz majestatyczny domek położony był przy pięknym porcie. Zasiedliśmy na ławeczce z piwem ukrytym w papierowej torbie, delektowaliśmy się widokami i odpoczywaliśmy.
O zmroku wracaliśmy do ''centrum'' miasteczka. Jaka spotkała nas niespodzianka (a właściwie bezinteresowne ciepło obcych ludzi), gdy w pewnym momencie zaczepiło nas małżeństwo w wieku ok. 50 lat. Już wcześniej zauważyli nas w restauracji pytających o nocleg w Gatetown a potem obserwowali nas na ławce siedzących z piwem. Uznali, że jesteśmy bardzo sympatyczni i taktowni z papierowymi torebkami, mimo że to nie Stany i nie było to konieczne. Zaprosili nas na swój jacht. Stwierdzili, że sami już idą spać a my mamy czuć się jak u siebie, nawet częstować ich % z łajby. Gdy dotarliśmy do portu doznaliśmy szoku. Opisali nam swoja łódką. Szczęka niemalże opadła: luksus w białej skórze.
NOVA SCOTIA-PLEASANT BAY
Nad ranem miła energia nas nie opuściła. Gospodarze przywitali nas pysznym, dużym śniadaniem: z jajecznicą i smażonym boczkiem, owocami, muffinami, tostami, dżemem, kawą i herbatą. Właściciel-gaduła zabawiał przeróżnymi opowieściami a potem zadzwonił do swojej znajomej Polki z Ontario i zawołał, byśmy porozmawiali po polsku:). Wysłuchaliśmy historii rodzinnych, poznaliśmy B&B od kuchni, robiąc zabawne zdjęcia. Ledwo wypuścili nas ze swego hoteliku. Dziś zmierzaliśmy już do Cheticamp w Nowej Szkocji.
Do Pleasant Bay w Nowej Szkocji (takiej bieszczadzkiej wioski) dotarliśmy późnym popołudniem 3-ciego dnia podróży. Gdy tylko przekroczyliśmy granice Cape Breton, widoki zaparły nam dech w piersiach, a my nie mogliśmy przestać się nad nimi zachwycać. Z jednej strony wyspę okalały klify rzucone do ogromnego, spokojnego oceanu, z drugiej - zalesione wzgórza i pagórki. Cheticamp - stolica regionu - okazała się ciut większą wioską w charakterze takiej szkockiej rybackiej. Domki, w większości drewniane, stały porozrzucane tuż nad klifem, a wiatr unosił zapach oceanu. Pierwszy w oko rzucił się się port oferujący wycieczki w morze, by zobaczyć wieloryby. Uciekliśmy do Pleasant Bay, oddalonego o 35 km od Cheticamp. Mieliśmy mały problem ze znalezieniem taniego i ładnego pokoju. Dodatkowo 3-dniowa podróż na tyle nas wykończyła, że kolejne godziny negocjacji przychodziły z większym trudem. Zatem gdy w końcu dotarliśmy do ''Mountain View Motel'', gdzie Krzysiek na nowo wytargował cenę za nocleg, postanowiliśmy pozostać tu na tydzień. Przecież były to ostatnie chwile naszych wakacji.
Padliśmy jak betki. Właściwie spanie stało się moim kolejnym hobby, albo po prostu mam to po mamie:). Zapuchnięci wyczłapaliśmy się na ganek:). Tak, urokiem takiego motelu jest własny ganek, miejsce parkingowe pod oknem a tu dodatkowo mieliśmy własną ławkę na której pijaliśmy od tej pory kawę. Dookoła tylko cicha przyroda, las, niemalże żadnego sąsiada w pobliżu i świeże powietrze. Żyć, nie umierać. Dlatego pierwszego dnia postanowiliśmy robić..NIC:). Żadnych treningów czy sprecyzowanych zadań. Tylko większe zakupy spożywcze w Cheticamp i dalsze błogie lenistwo. Pleasant Bay nie oferowało knajpy czy większego marketu, w którym można by zrobić przekąskowe zakupy. Jedynie mały punkt, w którym raczyliśmy się kawą na wynos.
NASZE KANADYJSKIE BIESZCZADY
I tak ponownie, z okien własnego samochodu, wlepiając wzrok w niekończący się horyzont oceanu, pnąc się przepięknymi serpentynami wzdłuż lasu, zmierzaliśmy do stolicy Cape Breton. Śmieliśmy się do siebie, że Kanada nie określiła się dokładnie czy chce być trochę kanadyjska, angielska, a może francuska. W jednym regionie bowiem mówią po angielsku, w innym po francusku, na monetach mają brytyjską królową a ich waluta to dolar kanadyjski, a jeden z regionów nazwali Nową Szkocją. Korzystając z okazji, że znajdywaliśmy się w Cheticamp, zajechaliśmy do ukochanego Tima na kanapkę z zupą. Trzeba przyznać, że lepszych zup nie jadłam nigdy wcześniej. Kremowe, sycące, każdy znalazł tu swój smak. Satysfakcja gwarantowana:).
Dla zabicia swojego poczucia winy, że nie znaleźliśmy lepszej oakzji na nocleg, pobiegaliśmy po miasteczku w poszukiwaniu alternatywy na kolejne dni. Okazało się jednak, że trafiliśmy najlepiej jak mogliśmy. Wracając do Pleasant Bay, przy drodze ujrzeliśmy... łosia, który kompletnie nic nie robił sobie z naszej obecności:).
Fot. W drodze do Nowej Szkocji oraz Cape Breton (2009).
Następnego dnia ruszaliśmy z planem na wysiłkowe treningi po parku Cape Breton. Znaleźliśmy prawdziwe perełki wśród szlaków.