piątek, 05 czerwiec 2009

PIKNIK W PN MACHALILLA

“Wales watching”, czyli wycieczka związana z poszukiwaniem wielorybów, byłaby obecnie nieprzemyślanym wydatkiem z naszej strony. Przez chwilę rozważaliśmy tą możliwość połączoną z opcją pływania na otwartym oceanie z rurką.

Jednak faktyczny czas przepływania wielorybów przez pobliskie wody miał dopiero nastąpić, więc wyszukiwanie ich na oceanie teraz nie miało najmniejszego sensu. Chcieliśmy za to na własną rękę odwiedzić pobliski park, z którego słynął półwysep.

WYPRAWA DO MACHALILLA

O poranku spakowaliśmy się w mniejsze plecaki i z nabytym na markecie prowiantem, obfitującym głównie w owoce za jakieś śmieszne pieniądze, udaliśmy się do głównej ulicy, skąd złapaliśmy autobus do parku. Za jedynego dolara za dwie osoby dotarliśmy trzęsącym transportem przed bramę Machalilla. Miejsce powitało nas podmuchem rozżarzonego powietrza przy otwarciu drzwi autobusu. Na górce przed bramą roztaczał się widok po horyzont oblany lazurowymi wodami, na których majaczyły niewielkie stateczki i jachty. Park wydawał się być bardzo wysuszony od tego żaru.

Przy bramie do parku zakupiliśmy bilety na pobyt na plaży za dwanaście dolarów za osobę (niestety wyjątkowo duży wydatek!). Przesada jak na ekwadorskie realia, ale skoro ochronią naturę przed zbytnim napływem turystów podbijając ceny to niech im będzie. Teraz musieliśmy pokonać spacerkiem, w odczuwalnej temperaturze czterdziestu stopni, trzy kilometry do plaży. Zeszło nam się czterdzieści minut. Była to mozolna przeprawa niczym w pustynnych warunkach. Było naprawdę gorąco a droga wydawała się nie mieć końca. Popalone drzewa, im bliżej oceanu, zmieniały swoje ubarwienie w bardziej soczyste i zielone. Tu też mogliśmy w końcu poczuć powiew morskiej bryzy, zapach słonej wody i lekki chłodek.

NA TERENIE PARKU

Krajobraz na plaży był iście magiczny. Brak ludzi dodawał uroku miejsca. Zasiedliśmy na brzegu na rozłożonych ręcznikach. Osłonięci przed słońcem z czerwonymi placami na ciele od poparzenia, wygłupialiśmy się przy brzegu albo obserwowaliśmy duże fale. Stwierdziliśmy nawet, że te oceaniczne wydają się jakieś większe:). Mimo to Lisu bez wahania wskoczył do wody. A ja, mimo że była ciepła, nie skusiłam się na kąpiel. Ogrom oceanu przerażał mnie i te spienione bałwany rozbijające się o śnieżno-biały, piaszczysty brzeg. Znużeni obserwowaniem biegających po piasku krabów i latających nad nami kondorów czy sępów uznaliśmy, że nadszedł czas na małe co nieco.

Wygrzebaliśmy z plecaka ogromną soczystą papaję i nie minęła chwila, jak pozostała po niej jedynie wielka pestka. Plażę musieliśmy opuścić około piętnastej, gdyż już o szesnastej “zamykano” strażnicę przed parkiem. Przy wejściu na plażę zlokalizowaliśmy rikszę, która za wynegocjowane cztery dolary zabrała nas do Puerto Lopez. Nie chcieliśmy liczyć na jadący w nieskończoność autobus, który najchętniej zbierałby tylko podróżnych rozrzuconych co parę metrów na trasie. W moto-taxi trochę nas wytrzęsło, ale było to dla nas nowe doświadczenie, które dodatkowo wzbudziło masę pomysłów do wygłupiania się. Mieliśmy szansę na powrót za frico do miasteczka z turystami proponującymi podwózkę swym ekskluzywnym jeep’em, ale usłyszawszy tą ofertę idący za nami inni młodzi ludzie bezczelnie wpakowali się im do samochodu.

OSZCZĘDNOŚCI…

W Puerto Lopez zakupiliśmy bilety na poranny autobus do Baños za dwa dni. Na straganie dokupiliśmy owoce a w pobliskim sklepie jakieś produkty na kanapki, by zaoszczędzić na śniadaniach. W drodze powrotnej do pokoju zaszliśmy do ulubionej knajpki na obiad. Do pokoju wróciłam z wyrzutami sumienia, że nie potrafię się od jakiegoś czasu kontrolować z jedzeniem, więc mimo przejedzenia wyszłam na basen przepłynąć go parę razy aż do zmęczenia. Potem już przy lekko przyćmionych wyrzutach sumienia poszłam na internet. Niestety tu tylko się zdenerwowałam, bo za trzy dolary wszystko, co na blogu napisałam, skasowało się.

Na wieczór na plażę powędrowało z nami czerwone, chilijskie “Gato Negro”. A że dzień był pod hasłem “oszczędzamy”, nie zasiedliśmy w jednej z głośnych knajpek na drinku, tylko gdzieś w oddali za ogniskiem otoczonym rozśpiewanymi młodymi ludźmi, delektując się latynoską muzyką, naszym winem i podziwiając roztańczone pary. Romantycznie sączyliśmy je z plastikowych kubków w towarzystwie bezpańskiego psiaka o pyszczku jak nietoperz. Biedak nie skorzystał z naszej znajomości, bo poza nachosami, nie mieliśmy niczego, czym moglibyśmy go poczęstować. Ale najwidoczniej mu to nie przeszkadzało. Ewidentnie potrzebował ludzkiej bliskości i pieszczot. Za chwilę grupa siedząca przy ognisku, która wypatrzyła nas w ciemności siedzących samych na plaży, przyszła z propozycją dołączenia do nich. Podziękowaliśmy za miły gest i potwierdziliśmy prawdę, że nie wstydzimy się siedzenia bliżej, ale tak po prostu mieliśmy chęć spędzić swój przedostatni wieczór w Puerto.

Poranek zawzięcie powitałam brzuszkami i kanapkami z własnych produktów. Nie wiem jednak, czy dobrze zrobiłam, bo w ramach oszczędności i mojej “gapowatości” nie zauważyłam, że zjadłam przeterminowaną szynkę. I tyle z tego zdrowego żywienia wyszło, że w rezultacie i tak trzeba nam było kupić dodatkowy prowiant. No, ale najważniejsze były zamiary.. Z kawy hotelowej nie mogłam zrezygnować, bo w pokoju nie mieliśmy czajnika. Zeszłam na taras i podziwiałam toczący się w miasteczku ruch. Krzysiek tymczasem poszedł biegać. Obserwowałam sprzedawców przejeżdżających pod oknami restauracji i hoteli oferujących świeże owoce morza i przeogromne ryby, cysternę z wodą i roztrąbione moto-taxi.

NA POŻEGNANIE…

Dzień niestety spowity był gęstą, wilgotną mgłą, tym samym dając do zrozumienia, że z „plażingu” nici. Chcieliśmy pożegnać Puerto Lopez jak tylko potrafiliśmy najlepiej: serwując sobie po raz ostatni wyśmienity posiłek z owoców morza w ulubionej knajpie z młodziutkim kelnerem, wypróbowaliśmy nowości pod postacią tzw. soku “tomate del arbol” (czyli tzw. “pomidora z drzewa” smaku malinowego pomidora zmiksowanego z ananasem) i pokusiliśmy się na zakup soczyście lazurowego dobrej jakości, ogromnego hamaka. Hm..bagaż się powiększał i tym samym ciężar do dźwigania.

Wieczór ponownie spędziliśmy na plaży żegnając się z ekwadorskim wybrzeżem przy zachodzie słońca. W oddali przy różnych odcieniach nieba widzieliśmy kutry wyławiające – prawdopodobnie – kolejne morskie pyszności gotowe do sprzedania następnego dnia. Na bosaka dotarliśmy do miejsca z pierwszego dnia pobytu – szkieletu wieloryba - i wróciliśmy na nocny odpoczynek. Czekała nas pobudka o czwartej rano. W zamiarze mieliśmy pełne atrakcji Baños.

Podobał Ci się ten wpis? Miło nam będzie jak zostawisz komentarz lub go polubisz;)

Fot. Puerto Madryn cz. 2, Ekwador (2009). 

2 komentarzy

  • Asia
    Asia wtorek, 27 październik 2015

    Oh, sporo pytań:) a więc: w Ekwadorze nie byliśmy "na wielorybach" bo to nie był sezon, ale Ekwador generalnie jest niedrogim krajem, więc takie "top" atrakcje warto w nim realizować. Byliśmy w 2009 r. więc od tego czasu sporo mogło się zmienić, głównie finansowo. Z tej opcji skorzystaliśmy w Kanadzie (parę miesięcy później), było drożej ale też nie wyobrażaliśmy sobie by tego nie zobaczyć. Polowaliśmy na nie już któryś raz z rzędu:). Moja cena również nie będzie zbyt aktualna.

    Co do wycieczki, pewnie byśmy się teraz na to nie zdecydowali. Poza tym jak już człowiek więcej życiu zobaczy, to też już inaczej reaguje na "nowości". Poza tym zasugerowaliśmy się opinią, że to top of the top i trzeba zajrzeć. Tak też zrobiliśmy.

    Ekwador nie był drogi w 2009 r. Miał wtedy najtańsze autobusy na całym świecie (1 USD za 100 km mniej więcej). Z atrakcjami i przepysznym jedzeniem było podobnie. Można się tu też obkupić w wiele fajnych, oryginalnych ciuchów czy in. wyrobów użytkowych do mieszkania. Budżet ciężko określić, bo każdy ma inne zapotrzebowanie, ale wtedy 45 USD/ dzień na 2 osoby starczyło:)

  • eastwego
    eastwego wtorek, 27 październik 2015

    Ach, oglądanie wielorybów jest na szczycie mojej bucket list. Bardzo drogie są takie wycieczki?

    Fajna wyprawa na plażę, szkoda, że bilety tak drogie, choć pewnie warto. Często mam dylemat w takich miejscach, czy warto płacić, bo nie jestem pewna dokąd ostatecznie te pieniądze pójdą. Ale miejmy nadzieje, że w dobre ręce, które zagwarantują czystość i bezpieczeństwo tego parku.
    Czy Ekwador jest ogólnie drogi? Jaki mniej więcej budżet trzeba mieć dziennie?

    Pozdrawiam,

    Magda

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.