O świcie dopięliśmy ostatnie bagaże i ruszyliśmy autem Marcina w drogę. Jeszcze tylko szybki przystanek na kawę i ciastko w tutejszej słynnej sieciówce "Tim Hortons'' i po chwilę pędziliśmy piękną, niekończącą się drogą kanadyjską (tak samo fantastyczną jak w USA).
Z wizą kanadyjską w paszporcie, przekraczaliśmy znany nam most nad Niagarą z większą pewnością. Lada chwila oczekiwaliśmy na stacji autobusowej w Niagara Falls po stronie Kanady na autobus do Toronto, skąd odebrać nas miał mój dawno niewidziany kolega z podstawówki - Marcin. Nie widzieliśmy się więcej czasu niż się znaliśmy, ale bardzo się przyjaźniliśmy jako dzieci. Zatem samo oczekiwanie było bardzo emocjonalne.
Opuściliśmy YMCA przed upływem doby hostelowej i na piechotę z całym naszym ekwipunkiem ruszyliśmy w kierunku mostu łączonego Stany z Kanadą. Plecy odpadały od ciała, kark bolał niemiłosiernie a pot strugami lał się z czoła. Ostatkiem sił doczłapaliśmy do granicy. Z 20-toma kilogramami na plecach przeszliśmy spory odcinek przez około 40 minut nieustającego marszu.
Trzeba przyznać, że własnym Fordem Focusem przyjemnie było pruć niekończącymi się amerykańskimi autostradami. Automat pozwalał skupić się jedynie na trzymaniu rąk na kierownicy. Na zmianę przekraczaliśmy kolejne miasta będąc pod wrażeniem szczególnie jednego z nich.
Dotarliśmy do amerykańskiego miasta muzyki country (z Kissimmee) autobusem Greyhound 5 godzin po czasie. Zmęczona, spocona, „rozlazła” i z nasilającą się migreną czekałam na Krzyśka na terminalu autobusowym a on równie przemęczony ruszył w miasto w poszukiwaniu taniego hotelu.
Pobudka piąta rano. Czterdzieści minut później kierowca autobusu “Star Bus”, jadącego w kierunku Orlando, ściągał nas na recepcję „The Clay” (Miami).