poniedziałek, 13 lipiec 2009

PANAMA CITY WELCOME

Gdy otworzyłam rano oko, robota - mająca na celu usunięcie pozostałości pułapki – miała się ku końcowi. Zwinny Emilien pomógł Fabianowi pozbyć się sieci.  Krzysiek wskoczył do wody, bym zrobiła mu parę fotek, jaki to on odważny i że jakoby uczestniczył w akcji ratunkowej:).

Ominęła mnie też ponowna wizyta rybaków, którym ewidentnie ktoś przemówił do rozsądku tłumacząc, że z własnej winy stracili swoje narzędzie pracy i nie powinni się sądzić, gdyż w tej batalii mogliby być tylko przegranymi, dodatkowo oskarżonymi o narażenie nas na niebezpieczeństwo.

PONOWNIE NA OTWARTYM MORZU

Morze było dziś wzburzone, więc nie miałam nawet siły na zmianę ubrania z piżamowego. Gdy płynęliśmy czułam się jak na kacu, więc chęć na kawę także odpadała. Zjadłam kanapki z pastą tuńczykową przygotowaną przez Krzyśka. Nie łudziłam się, że Fabian cokolwiek zrobi na śniadanie. Wróciłam do kajuty i zaległam na łóżku. I tak przeleżałam aż do odgłosów kompanów rejsu świadczących o tym, że widzą ląd. Ogarnęłam się ponownie i założyłam już coś przyzwoitego. Faktycznie dookoła rozpościerał się widok zbliżającego się portu w Panamie. Dopływaliśmy jednak do innego miejsca niż tego, o którym wspominał wcześniej kapitan. Nic mnie już w nim nie zaskoczy.

STAŁY LĄD Z ŁÓDKI

Z oddali dochodziły nas okrzyki jakichś wielkich małp. Dźwiękami przypominało to jakieś wyjce, ale postury jakichś monstrum. Po plecach przechodziły ciarki. Soczysta zieleń porosła na porozrzucanych wokół wysepkach przypominała dżunglowe klimaty. Na niektórych z nich stały nowoczesne hotele. Niebo było zachmurzone a łódką targał delikatny wiaterek. O zmroku dotarliśmy do zatoki, w której stało wiele innych stateczków i jachtów. Mieliśmy dwie opcje: zejść szybko na ląd, poszukać noclegu, którym by nie bujało i byłaby szansa normalnego jedzenia, lecz trzeba by było za to zapłacić, bądź w tych samych warunkach, w których spędziliśmy ostatni tydzień darmo przespać kolejną noc. Zdecydowaliśmy się na pierwszy pomysł. Podczas gdy Krzysiek z Fabianem zeszli do pontonu ze wszystkimi bagażami i w ciemnościach oddalili się od łajby, my czekaliśmy na swoją kolej. W pontonie wszyscy byśmy się nie zmieścili.

Po powrocie Fabiana po kolejne osoby okazało się, że na brzegu zlokalizowali jakiś fajny hostel u niemieckiego małżeństwa, gdzie już czekano na nasze przybycie. Po zejściu na ląd bujało mi się w głowie bardziej niż na morzu. Dziwne uczucie upojenia alkoholowego nie chciało mnie długo opuścić.

NOWE LOKUM W ISLA GRANDE

Ciemną szosą, wśród dżungli, dotarliśmy do hostelu. Klimat był uroczy: drewniane piętrowe łóżka okryte moskitierami wystawione na świeże powietrze, „salon” na dworze okryty wiatą, gdzie spędziliśmy wieczór a następnego dnia raczyliśmy się tam śniadaniem, prysznice z chłodną wodą i miejsce relaksu i zabawy – ze stołem bilardowym, telewizorem i magnetofonem. Tak jak wspomniałam wcześniej, hostel prowadzony był od lat przez małżeństwo z Niemiec. I tak się złożyło, że od ośmiu miesięcy na wolontariacie była u nich para Szwajcarów, również małżeństwo podróżujące po świecie. Ich wolontariat polegał na tym, że zostali w hostelu za darmo a w zamian za to obsługiwali przyjezdnych, sprzątali i pilnowali gospodarstwa. Postanowili na miesiąc odpocząć od tułaczki i zaszyć się w Panamie na dłużej. Teraz siedzieli razem z nami przy stole i raczyli się resztkami rumu Becky. Po fantastycznym prysznicu ze słodką wodą (w końcu po tygodniu!!!), który w stojącym powietrzu idealnie chłodził, zasiedliśmy do stołu na popcorn i pepsi. Prowizoryczny obiad z resztek zjedliśmy jeszcze na łódce. O północy po długich plotkach i oddaniu ciuchów do prania, zasnęliśmy.

W DRODZE DO PANAMA CITY

O godzinie ósmej rano czekało już na nas pyszne śniadanie, które przyrządzaliśmy sobie sami: bułeczki z dżemem a do tego mango i kawa. O dziesiątej mieliśmy w planie wyjście przed bramę hostelu, by łapać autobus jadący do Colón, skąd później mieliśmy dostać się do stolicy Panamy.

BUDŻETOWE ROZWAŻANIA

Zasiedliśmy na szosie i przy latynoskich rytmach lecących z pobliskiego domostwa czekaliśmy na transport. Spędzaliśmy ze sobą ostatnie godziny. Potem mieliśmy rozstać się, by każdy „backpackerował” w swoją stronę. Trochę się już ze sobą zżyliśmy. Jednak pozostała trójka planowała zatrzymać się w jakimś imprezowym hostelu. Na tym polegała ich samotna podróż. Nam tego nie brakowało. Odczuwaliśmy potrzebę odpoczynku w dwuosobowym pokoju a gdyby tylko naszła nas chęć na jakieś „party” wybralibyśmy się na nie poza naszą noclegownię. Chociaż z naszym szczęściem do nieudanych wyjść wieczornych nigdy nie wiadomo. Mimo to parę miesięcy w Ameryce Południowej dostarczało nam aż nadto atrakcji i emocji, byśmy musieli sobie je jeszcze dostarczać pod postacią koedukacyjnych imprez. Na dwójkę w hostelu na starówce Panama City nie było nas stać. Nie z założonym z góry codziennym budżetem.

WIOSKI PANAMSKIE Z OKNA AUTOBUSU

Podjechał stary autobus wymalowany w pstrokate kolory. Wyglądem przypominał te amerykańskie szkolne z filmów. Panama z okna autobusu wydawała się biedna, slumsowata, z opuszczonymi walącymi się domami jakby parę dni wcześniej miał tu miejsce wielki pożar. Strach byłoby wysiąść. My ubrani byliśmy zwyczajnie a nawet nieciekawie, by nie rzucać się w oczy. Kuldeep zestroił się chyba we wszystkie swoje najlepsze ciuchy. W Isla Grande, do której dopłynęliśmy z Fabianem, ostrzegano nas przed Colón.

„Najlepiej byście nie krzątali się po mieście, tylko wysiadając z autobusu biegli na kolejny do Panama City” – radzili tubylcy.

Tak też zrobiliśmy, choć długo na stacji nie musieliśmy oczekiwać kolejnego transportu. Następny, nowocześniejszy bus już ładował pasażerów do środka. Pozostały ostatnie pojedyncze miejsca. Wygłodniali rzuciliśmy się na bar szybkiej obsługi i wciągnęliśmy frytki z - obciekającym tłuszczem - kurczakiem. Wszystko wyśmienicie smakowało.

A że Panama nie jest jakoś wyjątkowo dużym krajem po niedługim czasie już wysiadaliśmy w stolicy. Ogrom i bogactwo Panama City nas zaskoczyły. Na wstępie powitał nas nowoczesny europejski terminal autobusowy (trzeba przyznać, że w Ameryce Południowej prezentowały się one przednio), skąd wzięliśmy osobne taksówki do hosteli. My wylądowaliśmy około trzech kilometrów od Casco Viejo, czyli takiego stricte centrum, w hostelu ze schludnym pokojem. Chwila na relaks pod prysznicem, zmiana odzienia i szybko wyskoczyliśmy na miasto zbadać okolicę. Pora była jeszcze wczesna, więc szkoda było czasu na kiszenie się w czterech ścianach.

RÓŻNORODNOŚĆ STOLICY PANAMY

Po drodze złapaliśmy jakiegoś hot-doga. No cóż... dzień fast-fooda. Gdy dotarliśmy do kolorowej kładki zarzuconej nad ruchliwą trasą, ku naszym oczom wyłoniły się połacie zieleni rozciągnięte wzdłuż deptaka biegnącego przy brzegu morza. Wybrzeże zabudowane było z jednej strony biznesowymi wieżowcami, przez co okrzyknięto je Miami Ameryki Centralnej, a po jego drugiej stronie w oddali majaczyła stara część Panama City. Ta znowu porównywana była wyglądem do kubańskiej Havany.

Była niedziela, więc panamskie rodziny tłumnie wyległy na ulice. Zielone trawniki powypełniane były straganami z cukrową watą czy kolorowymi balonami. Wszędzie słychać było śmiech i okrzyki dzieci. Nadmorski deptak zaprowadził nas aż do Mercado de Mariscos, gdzie łudziliśmy się zjeść jakiś pyszny obiad z owoców morza. Niestety okazało się, że – mimo wczesnej pory – wszystko już było pozamykane a nieliczne otwarte restauracyjki oferowały dania z nieziemskimi cenami, więc podziękowaliśmy.

„STARÓWKA”

Jeszcze tylko parę minut spaceru i dotarliśmy do panamskiej Havany. Nieliczne puste uliczki jeżyły włosy na plecach, więc czym prędzej z nich zmykaliśmy wplątując się w bardziej zaludnione zakamarki. Brukowane drogi gdzieniegdzie pouwypuklane były starymi torami kolejowymi. Teraz już po tym nic nie jeździło. Po środku jednego z placyków stało ogromne stare drzewo a dookoła na spróchniałych ławkach siedzieli staruszkowie obserwujący toczące się tu życie.

Znowu skierowaliśmy się ku morzu docierając tym samym do brzegu. Mijając po drodze Kuny w ich narodowych strojach mogliśmy znowu zobaczyć ich ręczne hafty, które wcześniej poznaliśmy na San Blas. W oddali pojawił się widok statków czekających na redzie i Kanał Panamski. Chcieliśmy zobaczyć go dnia następnego.

Było późne popołudnie a żar nadal lał się z nieba. Wygłodniali zaszliśmy do przydrożnej chińskiej knajpy na jakiś ciepły posiłek z kompotem. Niestety nie znaleźliśmy żadnej kafejki internetowej. Byliśmy umówieni z Becką, Kulem i Emilem, że wyślą nam maila z informacją, gdzie udają się na wieczorne wyjście. Ale prawdopodobnie i tak nie mielibyśmy już na to dziś siły. Do domu wróciliśmy taksówką.

W drodze do hostelu, tuż przy jego wejściu wyrosła nam niespodziewanie przed oczami jakaś miejska orkiestra, która przygotowywała się na jakieś wielkie show. W każdym razie muzyków było mnóstwo, grali na wszystkim, co popadło, jednak bębny i trąbki robiły największe wrażenie i hałas. Rytmy były murzyńskie, bo i wykonywali je ciemnoskórzy. Ciało samo podrygiwało w rytm radosnych dźwięków.

Następnego dnia odwiedzaliśmy najważniejszą atrakcję Panamy - jej słynny Kanał Panamski.

Fot. Rejs do Panamy, Panama City (2009)

 

4 komentarzy

  • Asia
    Asia czwartek, 07 kwiecień 2016

    Tak, zdecydowanie klimaty latynoskie są odmienne od radzieckich:) kwestia gustu i każde ma swój urok.

  • Szymon/Za miedzą i dalej
    Szymon/Za miedzą i dalej czwartek, 07 kwiecień 2016

    Takie miasta bardzo mi się podobają... uwielbiam, jak jest nowocześnie i zielono (ale z drugiej strony nie pogardzę też klimatami radzieckimi, które lubię jeszcze bardziej :D )

  • Asia
    Asia środa, 06 kwiecień 2016

    Tak, Panama ma naprawdę śliczną, klimatyczną starszą część. Ona była tu wcześniej od wieżowców niczym z Miami:)

  • Hania
    Hania środa, 06 kwiecień 2016

    Uwielbiam takie połączenie zieleni miasta z nowoczesnością i jeszcze to niebieskie niebo do tego - coś pięknego :) Starsze zabudowania też interesujące, ale jakoś nie kojarzą mi się z Panamą - jak Pananma to kanał Panamski więc lecę czytać kolejny wpis :)

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.