poniedziałek, 01 czerwiec 2009

W DRODZE DO EKWADORU

O poranku staliśmy już gdzieś przed cukiernią w oczekiwaniu na autobus do Chimbote. Z nami czekała też grupka tubylców. Zasiedliśmy na bagażach. Ja kontynuowałam wyszywanie mojego kolibra (skrawek płótna ze szkicem, zakupiony na tutejszym bazarze.

Obecnie wisi w przedpokoju naszego mieszkania). Nie minęła chwila, jak wokół mnie wyrósł tłum Peruwianek zainteresowanych moją „sztuką”. A gdy mrugnęłam do Krzyśka, by zrobił mi z nimi zdjęcia pytając jednocześnie, czy są zainteresowane a na koniec dziękując za to, odpowiedziały: „nie, to my dziękujemy”. Może wzięły mnie za jakąś słynną zagraniczną artystkę?:).

PERU, NIE CHCĘ CIĘ OPUSZCZAĆ!

I tak czekając dalej zauważyliśmy zbliżające się z oddali dwie dziewczyny targające wielkie bagaże i wspólną torbę ruską (taką w kratę jak ze stadionu). To były „nasze” Niemki, które zdecydowały się jednak jechać w kierunku Ekwadoru, a w ruskiej torbie miały prezenty dla bliskich. Jeszcze w dniu wspólnej wycieczki nie znały losu swoich kolejnych dni. Podjęły decyzję równie spontanicznie, jak i my wielokrotnie. Spotkanie z nimi uświadomiło nam, że trzeba również zwieźć do Polski jakieś podarunki i żeby dodatkowy pakunek nie kusił potencjalnego złodzieja, także zakupimy sobie taką nie wyględną torbę.

PODRÓŻ DO GRANICY PERUWIAŃSKO-EKWADORSKIEJ

Gdy podjechał autobus, większość bagaży (wraz z kurami i kozami..) trafiło na dach a my zapakowaliśmy się do środka. Zapakowaliśmy to dobre słowo, bo po godzinie jak sardynki gnieździliśmy się w gorącej puszce pędzącej nad zadziwiającym kanionem. Przy okazji nie przypominam sobie, kiedy jechaliśmy tak wesołym autobusem. Wsiadał do niego każdy, kto tylko na drodze zamachał ręką. Poza podróżnymi do wesołego przewozu wchodziło sporo sprzedawców handlujących wszystkim, co możliwe, czyli na przykład owocami, lodami (takimi na gałki:), przekąskami, kanapkami czy napojami w torebkach plastikowych ze słomką. Gdy jakiś podróżny nie znalazł miejsca dla siebie w środku, przykładowo jedna kobieta z niemowlakiem, to oddała dziecko obcej babie na kolana a sama całą podróż wystała przy kierowcy (przy którym, tak apropos, siedziało na swoich kubełkach parę innych kobiet). A dziecko słodkie jak malina, więc sama chętnie wyciągałam do niego ręce.

Nikt się nie złościł, że nie siedzi. Przy większym hamowaniu dostawało się torbą stojącego obok pasażera w łeb. W środku poza duchotą panował gwar, krzyki i śmiechy jak na straganie. Za oknem żar roztaczał się nad jednym z piękniejszych kanionów świata. Mnie standardowo podróż zemdliła, więc umilałam ją sobie snem. Raz tylko zwlokłam się z siedzenia, gdy na jedynym postoju trzeba było wykorzystać chwilę na „baño” (toaletę, WC, jak kto woli...). Uśpiona działaniem „ogłupiającego” aviomarinu, wyszłam nieprzytomnie na siusiu do obskurnej drewnianej latryny za knajpą, w której kierowcy pałaszowali obiad. Koleżanki gasiły pragnienie kapitalistyczną coca-colą a Lisek złapał bakcyla na fotografię. Do tej pory to ja dzierżyłam w ręku aparat. Tym razem nie miałam na to siły, więc pozwoliłam mu pobawić się w fotografa. Poszedł robić zdjęcia, gdzie popadło. Niestety brak zdjęć z tej przeprawy - utraciłam je w dalszej części podróży (i o tym później).

Po ośmiu godzinach podróży do Chimbote przyszło nam czekać kolejne pięć na stacji autobusowej na kolejny w kierunku granicy peruwiańsko - ekwadorskiej. Nie chcieliśmy zostawać tu na kolejną noc. Mimo zmęczenia przeznaczyliśmy ten dzień na rzecz przemieszczenia się dalej na mapie. Na stacji szybko znalazło się wokół nas wielu nowych „znajomych”: a to sprzątaczka chętna wygadania się a to inny pracownik terminalu. Większość jednak czasu przesiedzieliśmy w tutejszej knajpce jedząc obiad, pijąc herbatę czy pisząc pamiętniki:). A gdy i to nam się nudziło, na zmianę chodziliśmy do pobliskiej kafejki internetowej, albo oglądaliśmy filmy lecące z barowej kablówki.

ZDĄŻYĆ PRZED STRAJKAMI

W końcu doczekaliśmy dwudziestej trzeciej, kiedy to ruszał nasz „Cruz del Sur” do Tumbes. Do granicy peruwiańskiej z Ekwadorem dotarliśmy o świcie. Już na przystanku w Tumbes stał pracownik tej firmy transportowej z propozycją przejazdu do Ekwadoru i pomocy w załatwieniu wszelkich formalności, bo granica – jakoby - nie była za ciekawa a perspektywa zatrzymania się tu na dłużej nie wchodziła w grę, gdyż od jutra rozpoczynały się w Peru (o którym poczytacie dużo tu) jakieś strajki. Sami nie lubiliśmy momentu przekraczania granic a i nasłuchaliśmy się trochę o towarzyszącym temu ryzyku. Obawialiśmy się, że facet naciąga nas nakręcając informacjami o czyhającym na turystów niebezpieczeństwie, ale zmęczeni dobą podróżowania chcieliśmy jak najszybciej pojawić się po jej drugiej stronie. Po burzy mózgów zdecydowaliśmy się na ten krok. Potem byliśmy z tej decyzji zadowoleni, bo granica z okien jeep’a faktycznie nie wyglądała na najciekawszą a pojazd z klimatyzacją za rozsądną w sumie cenę dowiózł nas do samego Guayaquil w Ekwadorze. Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko tam trafimy.

NOWOCZESNY GUAYAQUIL

Z okazji Dnia Dziecka zafundowaliśmy sobie Ekwador:). Nie przypuszczałam, że krajobraz za oknem tak szybko może się zmienić przy zmianie kraju, przynajmniej nie od razu za granicą. Myliłam się.. zmienił się drastycznie. Najpierw za oknem rozprzestrzeniał się pas wiosek z rozpadającymi się chatami, później ujrzeliśmy kilometry pól bananowych a w oddali widoczna była ekwadorska dżungla.

Po tym jak Krzysiek wyczytał w przewodniku, że Guayaquil jest największym miastem Ekwadoru (nawet większym od stolicy - Quito), wjechaliśmy na jego obrzeża. Jego bogactwo nas zaskoczyło, bo miasto leżało jakby w zatoce pomiędzy wielkimi wodami a nad brzegiem rozsiane przycupnęły przepiękne wille. Po nocnej podróży po Peru i przeprawie przez granicę z Ekwadorem byłam wymęczona ciągłym trzęsieniem, pędem autobusów i busików oraz notorycznie włączoną klimatyzacją, więc gdy przyszło nam wysiąść w centrum Guayaquil, wyjątkowo mocno odczuliśmy uderzenie podmuchu gorącego powietrza. Wyczuwalna temperatura zdawała się osiągać około czterdziestu stopni. Chwyciliśmy ciężkie bagaże na plecy i ubrani od stóp do głów w cieplejsze odzienie marzyliśmy, by zrzucić je z siebie jak najszybciej, wykąpać się a przede wszystkim szybko coś wrzucić na żołądek. Nie chcieliśmy poszukiwać hostelu na głodniaka, więc na chybcika weszliśmy do pierwszego lepszego fast-food’a na kanapkę. Wybór padł na McDonald a jego ceny wprawiły nas w osłupienie. Za mierną kanapkę wydaliśmy pięć dolarów i nie powiem, byśmy się tym najedli. No ale pierwszy głód zaspokojony i spokojnie mogliśmy poszukać noclegu.

Wśród wielkich budynków ruszyliśmy w kierunku ulicy 9 de Octumbre, bo tam liczyliśmy znaleźć jakiś dobry i tani hotel. Po szoku cenowym, jaki spowodował zakup kanapki, nie przypuszczałam, że uda nam się znaleźć pokój za rozsądną cenę. Wstępnie byłam przekonana, że Ekwador należy do tych biedniejszych krajów latynoskich i wszystko jest prawie darmo a tu...zong! Na szczęście w ścisłym centrum tej metropolii znaleźliśmy hotel za piętnaście dolarów ze śniadaniem w cenie. Ze skrajności w skrajność.

SPACERUJĄC PROMENADĄ

Szybki prysznic, odpoczynek w klimatyzowanym pokoju i spacer w kierunku największego Parku del Centenario. Miasto bardzo przypadło nam do gustu, ale zwiększający się z czasem ruch na ulicach i chodnikach, wiecznie czerwone światła na przejściach dla pieszych i wszechpanujący zaduch zaczęły doskwierać. Główną ulicą doszliśmy nad rzekę, wzdłuż której ciągnęła się ciekawie zaprojektowana promenada. Wszystko zorganizowane było na styl marynistyczny: wielkie, różnej formy architektonicznej budynki, niektóre na kształt statków czy samych żagli, mnóstwo drogich knajp z owocami morza i małe parki z egzotyczną roślinnością. Deptakiem co chwilę przejeżdżała kolorowa kolejka przepełniona rozradowanymi dziećmi.

A że przekąska kanapkowa okazała się niewystarczająca by zasycić nas na dłużej, ruszyliśmy do marketu kupić jakąś tanią kolację. I tu ceny okazały się jakieś nierealne. Jak tych na pierwszy rzut oka biednych ludzi stać na takie wydatki?? Znowu musieliśmy zadowolić się jakimś śmieciem jedzeniowym w przydrożnej knajpce, ale przed hostelem trafiliśmy na chińską restaurację, która okazała się być w okolicy najtańsza a i posiłek wydawał się świeży i zdrowy.

EKWADORSKIE PLAŻE – NADJEŻDŻAMY!

Do pokoju wróciliśmy wieczorem. Na wejściu przywitał nas miły chłód klimatyzacji i sms od taty wspominającego Guayaquil sprzed lat, gdy był jeszcze marynarzem. Miłe uczucie chodzić po jakimś miejscu tysiące kilometrów od domu ze świadomością, że kiedyś spacerował tędy ktoś bliski, pamiętający to miejsce jak własną kieszeń. Niestety nie planowaliśmy zabawić tu długo. Duże miasta nie były dla nas. Czas ruszyć nad wybrzeże Oceanu Spokojnego do Puerto Lopez, by wykorzystać panujący w Ekwadorze upał, posmażyć się na plażach i trochę wypocząć. Na nowy kraj „pi razy drzwi” przeznaczyliśmy sobie około dwóch - trzech tygodni. Na trasie do Kolumbii mieliśmy zaznaczonych parę ważnych punktów, które musieliśmy zobaczyć. Na początek – witaj ekwadorska plażo!!!

SZYBKI TRANSPORT

Po pysznym śniadaniu serwowanym w hotelowej restauracji wzięliśmy taksówkę na terminal autobusowy. „Colectivo” zamówiliśmy przez hotelową recepcję dodając bezpieczeństwa dalszej podróży. Musieliśmy „poczuć” ten kraj i rozszyfrować jego zwyczaje i sytuacje. Po raz kolejny zaskoczył nas ogrom budownictwa i luksusu, tym razem stacji autobusowej na styl niejednego pięknego europejskiego lotniska. Wszystko idealnie zorganizowane. I mimo, że wielokrotnie czuliśmy się „pod obstrzałem” oczu Latynosów, okazali się niesamowicie mili. Gdy ktoś spostrzegł wyrysowany na naszych twarzach brak orientacji w terenie, zaraz pojawiało się paru chętnych proponujących pomoc. W tym przypadku w wybraniu właściwej firmy transportowej do Puerto Lopez. I tak po chwili jechaliśmy autobusem z Guayaquil cały czas robiąc zdjęcia mijanych okolic. Gdy wjechaliśmy na pięciopasmową autostradę w ogóle nie mogliśmy się nadziwić, że w Polsce nadal męczymy się na podziurawionych ulicach. Teraz już wiadomo jaki sens miało wprowadzenie dolara w Ekwadorze. Wesoły autobus (podobnie jak w Peru) dowiózł nas do Jipijapa, skąd kolejny przewoźnik leciał już do nas pomagając nieść bagaże, by było szybciej i nim się spostrzegliśmy pędziliśmy kolejnym autobusem nad wybrzeże. Wszystko zorganizowane na tip-top, żadnego oczekiwania i dzień mijał pod hasłem „klient nasz pan”. Mimo, że autobusy może nie były w najlepszym stanie to najtańsze chyba na całym świecie. Poza tym nie dadzą nam się tu też zagłodzić, jakby zdarzyło się zapomnieć zakupić prowiantu na długą podróż. Co jakiś czas autobus zwalniał, by wskoczył do niego sprzedawca przeróżnych smakołyków. W spokoju, oglądając widoki za oknem i podrygując przy latynoskich rytmach dudniących z głośników autobusowego magnetofonu, dotarliśmy do Puerto Lopez.

Podobał Ci się ten wpis? Miło nam będzie jak zostawisz komentarz lub go polubisz;)

Fot. Guayaquil oraz podróżowanie po Ekwadorze (2009).

2 komentarzy

  • Asia
    Asia środa, 28 październik 2015

    No cóż, to trochę tragedia, właściwie wyłam jak bóbr, gdy się okazało, że straciłam tysiące zdjęć z prawie 4 miesięcy podróży. Ale w panice, roztrzęsiona skontaktowałam się z kolegami informatykami i szybko otrzymałam informacje, by nie używać karty a w Polsce wszystko odzyskam (jeśli uszkodzenie nie jest aż tak poważne). W kolejnej podróży byłam już bardzo zabezpieczona (świetną kartą fotograficzną oraz przenośnym dyskiem:).
    A co do podróży.. jak wyjeżdża się na tydzień czy ciut dłużej, to przemieszczanie się lądem skraca nam możliwość zobaczenia większej ilości miejsc, lecz przy paru miesiącach chce się żyć wolniej:)

  • Karolina
    Karolina środa, 28 październik 2015

    Czy utrata zdjęć z wakacji to nie tragedia? Ja nie mogę nigdzie znaleźć zdjęć z Bali i Ko Samui. Lubię jeździć środkami transporu w danym kraju ale taka długa podróż w niewygodzie może być męcząca. Chcę do Ameryki Południowej!

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.