Mimo iż czekała nas pobudka o piątej rano, nie mogliśmy zasnąć. Nieprzytomnie ciągnęliśmy za sobą nogi po powoli rozświetlanych uliczkach w kierunku „mercado”, skąd „colectivo” miało nas zabrać do bram wejściowych szlaku Santa Cruz. Wejściowych lub wejściowych, jak kto woli. Z reguły w Caraz szlak ten się kończył a zaczynał w Huaraz, ale była to alternatywa, jeśli ktoś wolał stopniowo przyzwyczajać się do ciągle zwiększającej się wysokości na trasie.
ILE OSÓB ZMIEŚCI SIĘ W TAKSÓWCE?
Na miejscu czekał tylko jeden samochód. Niestety musieliśmy poczekać, aż zbierze się sześciu chętnych pasażerów. Inaczej kierowca nie ruszał. Chciałam zaznaczyć, że samochód zwykły - pięcioosobowy. I jak się w końcu uzbierał komplet, to siedzieliśmy we czwórkę zgnieceni na tylnych siedzeniach z dwoma starszymi i okrąglejszymi kobietami. Gdy dosiadała się do nas starsza babulka, krzyknęła na powitanie – „Hola gringitos”. Czyli coś w stylu czułego: „Cześć Białaski”. Miałam nadzieję, że ma w sercu pozytywne emocje:). Chociaż myślę, że nawet jeśli nie, to zaraz została udobruchana musli, które Krzysiek chrupał na sucho i ją nim poczęstował. Zachwycona odpowiedziała kiwając głową, że dobre..
Za osiem soli od łepka przejechaliśmy dwadzieścia osiem kilometrów do bram wejściowych w Cashapampa. Podróż zajęła nam prawie półtorej godziny a mi dodatkowo odcisnęła drzwi na boku ciała, którym byłam wciśnięta w samochód. Na szczęście szybko dwie osoby opuściły taksówkę a ja z ulgą przeniosłam się na przednie siedzenie mając lepszy widok na mijany wąwóz. Trasę tą pokonywaliśmy, w jakimś niewielkim odcinku, wcześniejszego dnia na rowerach.
SZLAK SANTA CRUZ
Bilety wejściowe na szlak zakupiliśmy za 10 soli za dzień i bez map ruszyliśmy według jedynej wskazówki do pierwszego campamento w Llamacoral. Szliśmy, szliśmy i ... się zgubiliśmy. Zabrakło jakichkolwiek oznaczeń a Peruwiańczycy, mimo wielkiej sympatii i ciepła w swej biedzie, jakim otaczali obcych, nie mieli pojęcia, co się wokół nich dzieje. Nie wyobrażałam sobie sytuacji, w której mieszkając w Warszawie, zapytana nie wiedziałabym, gdzie jest Pałac Kultury. No a oni nie wiedzieli i jakby nigdy nie słyszeli o szlaku idącym przez góry i zwanym Santa Cruz. A dodatkowo prawdopodobnie wstydząc się swojej niewiedzy wymyślali jakieś kierunki, przez co znaleźliśmy się w czarnej d… W końcu cofnęliśmy się do początku szlaku, gdzie sprzedający nam bilety, podszedł z nami do odpowiedniego punktu, skąd trzeba było iść już tylko przed siebie.
TRUDY SZLAKU
Na nowo ciężko było pokonywać kolejne odcinki a wysokość z każdą chwilą się zwiększała (do 3000 m n.p.m.). Szlak piął się w górę jak opętany aż podejście zmieniło się w kamieniste urwisko. Wtedy znudzeni już trochę podróżą nie docenialiśmy mijanych widoków. Oglądane później zdjęcia naświetliły nam ogrom piękna, którym dreptaliśmy. Santa Cruz chwilami przypominał trasę do Machu Picchu – surowe spiczaste szczyty gór sterczące przy mocno grzejących promieniach słońca, zielone i czasami wysuszone krzewy chroniły w swym domostwie kolorowe jaszczurki a nad drzewami porosłymi w pasożytnicze juki latały kolorowe kolibry i motyle. Od czasu do czasu mijała nas grupka traperów w zorganizowanej grupie lub tragarze ze swymi osiołkami. My snuliśmy się leniwie, nigdzie się nie śpiesząc. Znajdywaliśmy czas na częste odpoczynki i lunch. Niestety to drugie było utrudnione. Mimo chęci urządzenia sobie romantycznego pikniku, atakujące małe meszki skutecznie nam to utrudniały. Ich ukłucia były tak bolesne, powodując późniejsze puchnięcie, iż odechciewało się postojów. Ni stąd ni zowąd pojawiała się chmara chętna białej krwi. Repelentów nie wzięliśmy. Zupełnie nie przyszło to nam do głowy.
Tak jak wspomniałam wcześniej, szlak Santa Cruz zaczęliśmy od jego końca. Normalnie trasa zajmuje trzy - cztery dni z noclegami pod namiotami i swój początek ma w Huaraz. Ta wersja w naszym przypadku odpadała ze względu na wysokość. Podobno widoki nieziemskie a pięknie ośnieżone góry stwarzały bajeczną atmosferę. Może szlak ten zostawimy sobie na kolejne odwiedziny w Peru, gdy będziemy bardziej spragnieni takich wyczynów. Chwilowo mieliśmy w pamięci Salkantay Trek, któremu nie było równych. Mimo lenistwa i lekkiego wycieńczenia szliśmy dalej.
Dotarliśmy do rzeki, przy której pasło się mnóstwo kolorowych krów. Strach było przechodzić, gdy tak patrzyły spode łba. Jednak najmilszą chwilą trekkingu było napotkanie samotnie drepczących osiołków, w tym jednego prawdopodobnie zagubionego, który potraktował nas jak swoich właścicieli. Za nic nie chciał nas opuścić i podróżował z nami w drodze powrotnej przez długi czas. Już wyobrażaliśmy sobie dalszą wyprawę z własnym osłem. Była to jakaś alternatywa dla ograniczenia kosztów transportu:).
SZALONY POWRÓT
Trening zajął nam około trzech godzin pod górę. Byliśmy już zmęczeni ciągle pnącym się szlakiem i stale rosnącą wysokością odbierającą siły i osłabiającą organizm. Trzeba było też doliczyć czas przeznaczony na powrót. Nie dotarliśmy do pierwszego campamento. I może dobrze, bo powrót okazał się bardzo męczący dla naszych kolan. Całość w rezultacie zajęła nam pięć i pół godziny, więc jak na samodzielną mobilizację uznałam to za sukces. W wiosce, z której ruszaliśmy na szlak czekało już jedno „colectivo”. Niestety poza nami nie było innych chętnych zmierzających do Caraz, więc przyszło nam trochę poczekać. Jednak i to nie trwało długo, bo po chwili za zakrętem wyłoniła się kolejna taksówka, tym razem przepchana ludźmi z każdej strony. Samochód zatrzymał się przed nami siedzącymi na trawie i wietrzącymi obolałe stopy.
- Jedziecie? – krzyknął kierowca.
- Tak, a będzie dla nas miejsce? – zapytałam zdziwiona doliczając się jedenastu pasażerów.
Miejsce się oczywiście znalazło. I tak zaraz siedziałam półdupkiem razem z Liskiem na pierwszym siedzeniu. Po dojechaniu na miejsce nie czułam tyłka. Ale bardziej zastanawiałam się, jak czuje się pięć osób siedzących na tylnym siedzeniu i cztery kolejne upchane w bagażniku. O dziwo, kierowca chciał jeszcze brać ze sobą mijanego po drodze staruszka. Chyba siedziałby mu na kolanach:).
W Caraz gdy chmury opadły a niebo rozbłysło swoim przejrzystym błękitem, nad placem głównym wyłoniła się lodowa góra. To ją można było podziwiać z bliska pokonując w całości szlak Santa Cruz. Był nim enigmatyczny Huascaran osiągający 6768 m n.p.m.
Po takim dniu zasługiwaliśmy na dobry obiad i taki też sobie zafundowaliśmy. Zatęskniliśmy za przepysznymi owocami morza serwowanymi w całym Peru. Na przystawkę zażyczyliśmy sobie ostre ceviche a na drugie danie pałaszowaliśmy owoce morza w panierce smażone na głębokim tłuszczu.
ZASŁUŻONE LENISTWO
Gdy raz dzień oferował nam mnóstwo atrakcji, drugiego zazwyczaj robiliśmy sobie od nich siestę. I tak dziś planowaliśmy nie robić nic. Mimo to nie mogłam spać i od wpół do ósmej byłam już na nogach. Lisek jeszcze słodko drzemał. Postanowiłam wykorzystać konstruktywnie poranek.
ORGANIZACJA NAJBLIŻSZYCH DNI
Najpierw zrobiłam serię Weidera na brzuszki. Zawzięłam się na zrobienie sobie z brzucha kaloryfera:) i od paru dni nie odpuszczałam, mimo ogarniającego mnie chwilami lenistwa. Po męczącym wysiłku spałaszowałam banana z musli, w oparciu o przewodnik zrobiłam plan po Ekwadorze, a że za chwilę się już nudziłam, zebrałam się do wyjścia. Na wychodne rzuciłam Lisowi, że idę na internet. Tam jak zwykle pisałam bloga a tym razem wyszukiwałam jeszcze dodatkowych informacji o kolejnym kraju, do którego zmierzaliśmy za parę dni. Po jakimś czasie dołączył do mnie Lisu, który w międzyczasie wykonał serię telefonów do znajomych. Po trzech godzinach na internecie wróciłam do pokoju na szybką kanapkę i już razem udaliśmy się do Pony’s Expedition z zestawem pytań o: wyprawę nad słynne tutejsze jeziora, autobus do Chimbote i o wymianę książek w ichniejszej biblioteczce. Transport do Chimbote odbywał się przez Canon del Pato na słynną Panamericanę, którą łatwiej już było dostać się w kierunku Ekwadoru. Zdecydowaliśmy się na podróż do tego miejsca głównie ze względu na majestatyczne widoki kanionu. Warto też było wybrać poranne godziny podróży, gdyż długie godziny w autobusie były rekompensowane niezapomnianymi krajobrazami za oknem. I tak:
- wycieczkę nad laguny zaplanowaliśmy na dzień następny, a organizacja polegała na tym, że agencja załatwiała nam taksówkę za pięćdziesiąt złotych na miejsce, skąd podziwialiśmy niebieściutkie wody i wyłaniającą się nad nimi lodową górę szlaku Santa Cruz. Na miejscu kupowaliśmy bilety wejścia do parku. Dodatkowe zainteresowane osoby podróżą mogłyby jedynie zmniejszyć wydatek taksówki, ale chwilowo takich chętnych nie było;
- o autobusach nam za wiele nie powiedzieli i musieliśmy sami oblecieć parę firm transportowych, by popytać o poranne kursy;
- a książek w języku polskim nie mieli. Albo nie przybył tu wcześniej żaden Polak albo nie wytrwał do etapu wymiany swojej biblioteczki. Książki w innym języku chwilowo odpadały.
MOJE NOWE HOBBY
Po agencji turystycznej, jako że był to dzień typowo organizacyjny, skoczyliśmy na zaprzyjaźniony market, na którym wcześniejszych dni upatrzyłam sobie stoisko z wyszywankami. U przyjaznej starowinki zakupiłam jedno płótno na próbę, parę kolorowych włóczek i igłę. Przy okazji wzięliśmy słodką papaję – nasz ulubiony ostatnio owoc. Wracając zaszliśmy po raz kolejny do knajpy z „mariscos”, gdzie zamówiliśmy podobny zestaw obiadowy jak dzień wcześniej. W pobliskich firmach autobusowych zakupiliśmy bilet do Chimbote, a w drodze powrotnej do hostelu weszliśmy do jednej z cukierni na pyszne słodycze. Każdego dnia nie mogliśmy sobie odmówić nietypowych i przepysznych łakoci. Nigdy takich nie próbowałam a budzące się wtedy w człowieku dziecko chciało „i to i to i to...”. Kolejne kilogramy w ciele nie miały wtedy nic do powiedzenia:).
Wieczór mijał spokojnie. Jak opętana wyszywałam zakupiony obrazek nie mogąc się od niego oderwać. Zniwelowałam nawet propozycję Liska wieczornego wyjścia na miasto. Jego przyciągnęły dudniące rytmy dochodzące z pobliskiego stadionu. Nie zdążyłam nacieszyć się nowym hobby, gdy przybiegł rozemocjonowany i na siłę wyciągający mnie z „szwackiego” opętania.
PERUWIAŃSKI FESTYN
Wieczór nad Kordylierą był chłodny i rześki. Zwykła bluza była niewystarczająca, ale nie przyszło nam to wtedy do głowy. Przed stadionem, który znajdywał się zaledwie parę kroków od domu, zbierały się tłumy. My też stanęliśmy w kolejce po bilety na „show”. Impreza kosztowała nas dwa złote. W środku okazało się, że z różnych wiosek zjechały się rodziny z dziećmi, które brały udział ze swymi występami w konkursie przed jury. Każda wioska za pomocą ledwo wyrosłych nad ziemią brzdąców reprezentowała swoje zwyczaje, stroje i tańce. Kolorowo poprzebierane dziewczynki i chłopcy biegali niezdarnie w rytm peruwiańskiej muzyki, a to udając ujeżdżanie koników (którymi byli owi chłopcy:), a to grożąc w tańcu widłami (ta rola również należała do małych siuś-majtków). Trybuny przepełnione były wiwatującymi rodzicami skandującymi nazwę swoich miejscowości i wspierającymi okrzykami swoje pociechy. Po hali chodziły strojnie poprzebierane nastolatki sprzedające ręczne wyroby: jabłka kandyzowane na patyku, gorący kisiel w kubku czy popcorn. Widać była to szkolna robota a pieniążki prawdopodobnie przeznaczane były później na jakieś grupowe cele. Za czasów mojej podstawówki była to jakaś wycieczka, na którą nie było stać wszystkie dzieci. Atmosfera była bardzo sympatyczna i radosna. Niestety długo tam nie zabawiliśmy, bo betonowe trybuny dawały o sobie znać i pupy w lekkich okryciach zaczynały marznąć.
Miły wieczorny akcent nie odciągnął mnie od powrotu do wyszywania. Aż Lisu musiał zgasić światło, bym położyła się spać.
LAGUNY LLANGANUCO
To Laguny dwóch jezior – Chinancocha i Orconcocha znajdujące się 28 km od miejscowości Yungay. Ukryte wśród lodowcowej doliny tętniły barwami turkusu i szmaragdu. Przy pierwszym jeziorze zaobserwować można było rzadki okaz drzewa – polylepis – o jasnobrązowym kolorze, z korą niczym rybia łuska, łuszczącą się na całej jego długości.
Wczesnym rankiem staliśmy przed biurem Pony's Expedition, gdzie czekała już na nas taksówka do Jezior Llanganuco. Miłą niespodzianką okazał się fakt, że do wycieczki w ostatniej chwili dołączyły dwie młode Niemki. Nie dość, że nasze koszty zmalały to dziewczyny okazały się dodatkowo bardzo sympatyczne. Pamięć do twarzy uświadomiła mi także, że jedliśmy z nimi śniadanie w naszym hostelu tego ranka. Przez całą podróż trwającą ponad godzinę przekrzykiwaliśmy się w informacjach. Jedna z dziewcząt była ponad pół roku poza domem na pewnego rodzaju wymianie. Ten czas spędziła w Ushuaia w Argentynie a potem dołączyła do niej koleżanka i razem przez około trzech miesięcy podróżowały po Ameryce Południowej. Caraz było ostatnim punktem podróży, po którym wracały do domu.
Po trzęsącej trasie wiodącej serpentynami z widokiem na ukryty w chmurach Huascaran dotarliśmy w końcu do bram parku pięknych lagun. W małym muzeum, w którym figurowały wypchane postacie zwierząt, w tym ogromnego kondora, zakupiliśmy wejściówki i wróciliśmy do kierowcy Roberto, który wiózł nas do pierwszego jeziora. Tabliczka z informacją o wysokości, na której się znajdywaliśmy, robiła wrażenie. Lazur jeziora nie pozwalał odrywać od niego wzroku. Przejrzyste wody otoczone były z każdej strony zielonymi górami, jednak o surowym wyrazie oraz majaczącemu w oddali lodowcowi nadającemu obrazowi tajemniczości. Przy brzegu Chinancocha stały zielone łódki, a po bokach wyrastały „tracące korę” magiczne drzewa. Spacerowaliśmy w spokoju po tutejszych dróżkach wzdłuż laguny, delektując się miejscem. Co jakiś czas dochodziliśmy do kładek rzuconych na wodzie. Szlaki obrastały, fioletowe niczym wrzosy, kępy kwiatów. Woda w jeziorze była przezroczysta aż chciało się w niej zanurzyć.
Po godzinie spaceru Roberto zawiózł nas do kolejnego jeziora. Ale do niego już nie było tak dobrego dostępu. Miejsce otoczone było siatką a na ogromnej polanie pasły się krowy. Zaczęło lekko siąpić z nieba. Zebraliśmy się z powrotem do „colectivo” i wróciliśmy pokontemplować nad pierwsze jezioro. Stąd pewien odcinek pokonywaliśmy pieszo. Zakupiliśmy sobie mały lunch – ja pod postacią smażonego na głębokim tłuszczu placku a Lisek gotowaną kolbę kukurydzy. Tajemniczym lasem wracaliśmy do oczekującego niżej Roberto. Szlak okazał się bardzo urokliwy i dość stromy. Gdybyśmy pokonywali go w odwrotnym kierunku, zaliczylibyśmy niezły trening. Był to las, który wydawał się kryć jakieś tajemnice a stare drzewa tworzyły atmosferę grozy. Wzdłuż szlaku płynął rwący strumień, w którym rozrzucone były ogromne kamienie a gdzieniegdzie knieje kryły jakby pozostałości powojennych bunkrów.
Nagle Lisek zatrzymał się usłyszawszy jakieś szeleszczenie w krzakach. Obawiałam się niedźwiedzia, ale po chwili oczekiwania w ciszy drogę przebiegła nam piękna sarna. Rozemocjonowani po takim spotkaniu szliśmy dalej. W drodze powrotnej z okien taksówki ujrzeliśmy wyłaniający się znad chmur ogromny sześciotysięcznik. Roberto zatrzymał się, byśmy mogli uwiecznić go na zdjęciach. Był to majestatyczny obraz.
W Caraz zakupiłam na markecie zestaw wyszywanek. Babulka była tak szczęśliwa ze sporego utargu (chyba nikt jednego dnia nie kupił u niej tyle wyszywanek i włóczek), że podarowała mi w gratisie jedną włóczkę. Miłe to było, choć dla mnie niekonieczne, bo sztuka kosztowała zaledwie pięćdziesiąt groszy.
Dziwne uczucie wywołało brak światła w całym mieście przez trzy godziny. W tym czasie oczywiście wyszywałam. Wieczór spędziliśmy przed telewizorem.
Wyjeżdżamy z Peru i zmierzamy do Ekwadoru. Jak wyglądało przejście graniczne i o pierwszych chwilach w Guayaquil przeczytacie w kolejnym poście.
Fot. Czas w Caraz (festyn, Laguny Llanganuco, szlak Santa Cruz) 2009.