NIEKOŃCZĄCY SIĘ BAJKAŁ

Z Irkucka jak poparzeni pędziliśmy nad Bajkał. Dość kolei, dość goszczenia w posocjalistycznych betonowych miastach po dwa dni, czas nad jezioro, na łono natury! Irkuck powitał nas gorącem a strażnik dworca kolejowego wskazał jak dojechać na autobus do Listwianki – jednej z bardziej znanych przybrzeżnych wiosek Bajkału.

W drodze nad Bajkał

Zachwyceni gościnnością Irkuckowian, poszliśmy za radą młodego chłopaka i wsiedliśmy do linii tramwajowej, którą on również sam jechał. Mieliśmy dojechać do autobusu, a już kontrolerka biletów powiedziała, że tym nie dojedziemy i wytłumaczyła, gdzie przesiąść się w kolejny. Młodzieniec uznał, że od wysiadki jest zaledwie 10 minut spacerkiem i on chętnie wskaże drogę, bo idzie w tym samym kierunku. Gdy opuściliśmy tramwaj, przeprawa z plecakami i Julkiem w wózku okazała się nie lada wyzwaniem, bo stan dróg miejskich dawał wiele do życzenia. Nie dość, że dziury wielkości studni, poprzecinane rzędem torów tramwajowych, to do tego kierowcy samochodów, którzy raczej nie słyszeli o pierwszeństwie pieszego na drodze, nawet gdy ten miał zielone światło na przejściu, przejeżdżali z piskiem opon pod nosem. Minuta katorgi i nad miastem zebrały się granatowe chmury, zaczęło grzmieć w oddali i nim się spostrzegliśmy szliśmy w kałużach deszczówki, jakby oberwała się niespodziewanie nad słonecznym miastem chmura. Pod daszkiem jakiegoś urzędu narzuciliśmy to co było pod ręką: kurtki goretexowe oraz okryliśmy niewzruszonego Jula na wózku. Nic to nie pomogło. Po 10 minutach dotarliśmy do dworca autobusowego wyglądając jak zmokłe kury, spodnie lepiły się nam do nóg a moje japonki wyglądały na takie, co nie przetrwały tej nawałnicy i nadają się jedynie na śmietnik. Pan uśmiechem pożegnał nas tuż przy jakimś nowocześniejszym bistro z toaletą. Miało być tak ciężko ze złapaniem busika do Listwianki, więc w pędzie jedliśmy ichniejsze bliny, soliankę i placki ziemniaczane na zmianę. Przyzwyczailiśmy się do rozmaitości dań jedzonych wspólnie, bo nasz syn na wszystko reagował ze skrzywionym nosem. Najchętniej wypił słodki jak ulep gruszkowy kompot. Ja w tym czasie myłam zabłocone stopy w umywalce toalety.

Busik do wioski odjeżdżał za pół godziny i bynajmniej nie było problemów z miejscami. Za oknami nadal lało, transport zręcznie omijał dziury w drodze, próbując nie doprowadzić do kraksy z równie rozpędzonymi towarzyszami ulicy. Ale gdy tylko opuściliśmy zakorkowane miasto, dał popis jazdy rajdowej wśród zielonych krajobrazów Bajkału. Julek zasnął bujany niczym w kołysce, a ja zaparta nogami utrzymywałam pozycję siedzącą, co chwilę podskakując na wybojach i zastanawiając się, ile przepisów drogowych zdążył złamać nasz kierowca.

W Listwiance powiało rześkim chłodem. Wioskę stanowiła całkiem nowa droga biegnącą z Irkucka, kamieniste wybrzeże oraz stara drewniana zabudowa przeplatana nowocześniejszym budownictwem, niestety nie pasującym do całokształtu. W oko rzuciło się parę sklepików z okrojonym towarem i zaporowymi cenami. Gdzieniegdzie ciemnej karnacji mężczyźni grillowali szaszłyki czy mieszali w kotle zasmażany z warzywami ryż. Rezerwację mieliśmy w eko-hostelu gdzieś na końcu drogi jednej z odnóg głównej ulicy. Wydawało się, że dotarcie tam zajęło nam nieskończoność. Miejsce okazało się iście bajeczne, całe w drewnie, z uroczymi balkonami, solarami ogrzewającymi wodę, imitacją studni, ogromnym zielonym terenem, huśtawką zarzuconą z drzewa oraz małej ścianki wspinaczkowej na jednym z domków hostelowych. Nasz pokój miał znajdywać się w głównym budynku. Na tyle mieściła się słynna rosyjska bania, czyli sauna. Wnętrza dysponowały kuchnią, dwoma łazienkami oraz paroma prywatnymi pokojami i dormami. Hostel, pod nieobecność właściciela, prowadziła Rosjanka Natalia, która z łatwością posługiwała się językiem angielskim, stąd mogliśmy dowiedzieć się czegoś więcej o miasteczku, wycieczkach i ogólnie o hostelu.

Listwianka

Odetchnęliśmy z ulgą nie musząc po raz kolejny zmieniać lokalizacji. Chcieliśmy wczuć się w miejsce, pooddychać powietrzem znad Bajkału, poeksplorować otoczenie. Zaczęliśmy od poznania Listwianki a ten dzień przypadł na sobotę, co oznaczało duży tłum. Rosjanie wyjeżdżali na weekend poza miasto. Do brzegu dobijały kolejne statki wypchane turystami, wzdłuż ulicy utworzył się pewnego rodzaju jarmark, na którym można było kupić wiele smakołyków. Standardem był wspomniany wcześniej grill z dodatkiem cebuli oraz smażonym ryżem. Na niewielkich kramikach ustawiali się sprzedawcy oferujący różnego rodzaju orzechy z kubka, w tym migdały w solonej skorupce czy orzechy limby. Zdarzały się również kubki wypchane czereśniami. To, co można było kupić, lecz wzbudzało w nas skrajne emocje to: „poprzytulanie” prawdziwego niedźwiadka, z którym przyszedł jego Pan nad brzeg (właściwie nie wiem po co i jaki to miało związek, ale ludzie chcieli wziąć „pluszaka” na ręce czy z nim pobiegać na smyczy) czy obejrzenie show fok przetrzymywanych w niewoli w pobliskim namiocie.

Na stałym markecie Listwianki można było zakupić rybę pod różną postacią i większość stanowił omul. Była ryba surowa, wędzona na zimno i ciepło, suszona, pieczona. Wszystko można było kupić z całym pakietem serwetek i jednorazowych sztućców, by nad brzegiem zabrać się do pałaszowania obiadu. Zrobiliśmy jak inni turyści i zasiedliśmy pod drewnianą wiatą ze stolikiem wraz z naszą rybą i szaszłykiem z ryżem. Już zaczęliśmy się delektować smakiem omula i widokiem na jezioro, gdy do stolika podszedł jegomość z notesikiem i wypisał nam rachunek na 100 rubli. Gdy spostrzegł naszą konsternację, wskazał palcem tabliczkę z informacją umieszczoną za naszymi plecami, która brzmiała: „100 rubli za godzinę”. Teraz danie już nie wydawało się takie tanie. 

W drodze powrotnej do hostelu przystanęliśmy przy sztucznie utworzonym przez gapiów placyku, na którym rozpoczynał się rockowy koncert jakiegoś przyjezdnego bandu. Trzeba przyznać, że grali przednio, tak do wódeczki – bym rzekła. Nie było to typowe disco russian lecące z co drugiego głośnika pojazdu. 

Fot. Pierwszy chwile w Listwiance i wyprawa do Bolshie Koty.

Bolshie Koty

Po dniu oswojenia, przyszedł czas na bliższe poznanie z Bajkałem. Żałowaliśmy, że nie możemy zorganizować sobie jakiegoś trekkingu, ze względu na Julka, ale liczyliśmy również, że czas zmieni i jego chęci do dłuższego chodzenia i nas do podejmowania większych wyzwań z dzieckiem. Dopiero się rozkręcaliśmy. Wczesnym popołudniem ruszyliśmy w półgodzinny rejs wodolotem do pobliskiej wioski Bolshie Koty. Stąd można było wrócić do Listwianki o własnych siłach, pokonując ok. 20-kilometrowy odcinek lasem. Taką wersję przyjęli znajomi Belgowie, których poznaliśmy w hostelu i zdążyliśmy się troszkę zakolegować. Nam pozostało poznać typową i zbliżoną bardziej do syberyjskich realiów wioskę poprzez jej całodzienne zwiedzanie. Powrót zaplanowany mieliśmy o 18. Faktycznie miejsce ogarniał jakiś taki majestatyczny spokój. Po drodze przechadzały się piękne konie zaczepiające przechodniów spotkanych na swej drodze, na łące pasły się krowy, gdzieniegdzie po wiosce walały się wraki starych, pordzewiałych aut, tylko z oddali dochodziły nas odgłosy pracującej piły do drewna. Bolshie Koty przygotowywały się do przyjęcia większej liczby turystów w sezonie. Prawdopodobnie przystosowywano kolejne komnati (pokoje) pod zainteresowanych przyjezdnych. Możliwe, że za parę słuch o niedostępnej wiosce Bolshie Koty zaginie i powstanie nowy luksusowy kurort z elementami starych dziejów.

I na takim odludziu rozbawiła nas i zaskoczyła jedna sytuacja. Szukając magazynu (sklepu), gdzie podobno mogliśmy się nawet napić kawy, zaczepiliśmy jednego z nielicznych przechodniów wioski o drogę. Łamanym rosyjskim uzyskaliśmy wskazówki, po czym młody Rosjanin do nas:

- A wy skąd, z Polszy?

- Tak – Odpowiedział Krzysiek śmiejąc się, że jego akcent mówił sam za siebie.

- Z Łomianek? – Pytał dalej. No to nas rozwalił tym pytaniem.

- Nie, z Warszawy. – Krzysiek śmiał się już na całego.

- Łomianki to prawie jak Warszawa. – Trafił się nam znawca obrzeży miast polskich gdzieś na końcu świata.

Gdy dotarliśmy do sklepu znowu jakoś tak miło się zrobiło na duszy. Takie stare, sentymentalne polskie czasy. Na półkach sklepowych stał okrojony towar, choć nawet z okazyjnymi cenami, jak na tak odległą od cywilizacji wioskę. Poza tym na środku pomieszczenia stały dwa stare fotele dla klientów i ława do konsumpcji towarów na miejscu. A żeby się nie nudziło, na ladzie stał stary telewizor. Za „antymuchową” kotarą leżały jakieś wychudzone psy i zmęczone gorącem koty. 

Statek przypłynął do przystani punktualnie, a kolejka nie miała końca. Zaczęliśmy się obawiać, czy oby zmieścimy się na pokład, a obawę spotęgowała sytuacja, w której załoga nie chciała nas wpuścić do środka, bo pierwszeństwo mieli ci, którzy byli w posiadaniu biletów powrotnych. W informacji turystycznej powiedziano nam, że na te rejsy można kupić bilety albo w Irkucku, albo na statku, więc nie przyszłoby nam do głowy, że spotkamy jakiś opór w tej sytuacji. Osób bez biletów była garstka, część w panice pobiegła do niespodziewanie podpływającego innego statku, a my uparcie czekaliśmy na ostateczną decyzję wybawców wodolotu. Lisu zdążył już stworzyć historię o naszym ciężko chorym synku, którego wszystkie leki zostały w Listwiance, więc nie ma mowy byśmy nie wracali z nimi. Weszliśmy, ale myślę, że historia nie zrobiła na nich wrażenia. 

W poszukiwaniu starych torów Kolei

Tuż przed 14 staliśmy przed budką informacji turystycznej, skąd z jakoby wielojęzycznym przewodnikiem, mieliśmy udać się na łajbę. Dziś zdecydowaliśmy się na trzygodzinną wycieczkę, której jedną z główniejszych atrakcji było bliższe poznanie starego odcinka dawnej Kolei Transsyberyjskiej. Julek zachwycony był statkami wszelkiego rodzaju, więc skoro trzeba nam było wybrać alternatywę trekkingu wokół Bajkału, wybraliśmy opcję wodną. Rejs w jednym kierunku trwał godzinę. Przewodniczka mówiła po angielsku tyle o ile, więc zrezygnowaliśmy z umęczania jej o tłumaczenie z języka rosyjskiego. Podczas gdy część Rosjan wysłuchiwała historii Bajkału, my otuleni kocami zajęliśmy pierwsze miejsca na dziobie statku i owiewani wiatrem, podziwialiśmy jego ogrom. Gdy wiatr się nasilał, weszliśmy pod zadaszoną część, gdzie na stole stała już pitna woda z jeziora. Kapitan wyciągnął napełnione nią wiadro na poczęstunek. 

Na drugim brzegu czekał nas krótki spacer po starych torach kolejowych. Zdążyliśmy również zobaczyć jadącą ciuchcię, która bodajże odbywała przejazdy po tych torach cztery razy dziennie. Stąd wyraźniejsze wydały się góry pokryte śniegiem… i udało nam się również dojrzeć w oddali na jeziorze foki bawiące się tuż nad jego taflą. Przewodniczka powiedziała, że mieliśmy szczęście, bo rzadko się pokazują turystom. 

W drodze powrotnej poczęstowano nas gorącą herbatą i słodkościami.

Fot. Bolshie Koty & res na drugi brzeg Bajkału.

Czekała nas podróż na Wyspę Olchon. Pobyt na niej był magiczny.

10 komentarzy

  • Asia
    Asia piątek, 02 październik 2015

    Natalia, bo to był "niekończący się Bajkał", więc zdjęcia były by nudne (jezioro po horyzont:). W innych artykułach o Bajkale znajdziesz ciut więcej. pozdr

  • Natalia
    Natalia piątek, 02 październik 2015

    Bajkał to moje marzenie! Szkoda, że daliście tak mało zdjęć jeziora, bo widzę, że pogoda trafiła się Wam dobra!

  • Asia
    Asia piątek, 02 październik 2015

    A dokąd to szliście z Listwianki? My jechaliśmy na Olchon a potem do Mongolii, więc na piechotę ciężko:) już sobie wyobrażam naszą załadowaną brygadę z wózkiem po tych torach.. haha:)

  • Oliwia  |  The Ollie
    Oliwia | The Ollie czwartek, 01 październik 2015

    Fajnie było odświeżyć sobie pamięć i zobaczyć te miejsca po tylu latach. Ciekawe, że wydaje się, iż niewiele się tam zmieniło. No może częstotliwość jeżdżenia pociągów, bo my nie chcieliśmy czekać dwa dni na następny, więc postanowiliśmy wyruszyć wzdłuż torów z Listwianki do następnych stacji i było bardzo fajnie, ale niesamowicie gorąco i nigdy się tak nie opaliłam. Za to woda w Bajkale lodowata! :)

  • Asia
    Asia wtorek, 29 wrzesień 2015

    Tak Łukasz, wózek się przydał głównie w trakcie przemieszczania. Szłam ja, 20-kilowy plecak na barkach, mniejszy na wózku, potem na niego doszła torba z żarciem a wózka trzymał się mały. Wiedział, że nie może puszczać, więc się przydał. Zagubiono go w Bangkoku na lotnisku, ale już by się teraz nie przydał:) Wszystko się da, ale zależy to od chęci..

  • Asia
    Asia wtorek, 29 wrzesień 2015

    Magda, masz na myśli zakupienie biletu na wodolot? Nie było takiej możliwości. Bilety można było kupić jedynie w Irkucku, ale będąc tam przejazdem nie przypuszczaliśmy, że w Listwiance będziemy organizować sobie jakiś tam rejs.. u nas raczej działa spontan, trochę ukrócony przy dziecku, ale jednak:)

  • łukasz kędzierski
    łukasz kędzierski wtorek, 29 wrzesień 2015

    hej,
    Bajkał to miejsce, które chcielibyśmy kiedyś zobaczyć. Nie do końca wiem dlaczego, ale jest na naszej liście "TO SEE". Z wózkiem tak to bywa, że nie zawsze łatwo jest przemieszczać się, ale ma także dużo plusów, więc my na razie zawsze zabieramy go ze sobą :).
    PS. fajnie że jesteście kolejną rodzinką, która pokazuje, że można podróżować z małym dzieckiem także w odległe zakątki świata
    pozdrawiam

  • Magdalena Nieścierowicz
    Magdalena Nieścierowicz wtorek, 29 wrzesień 2015

    Przygody w podróży czynią ją niezapomnianą i ciekawą. Ja zazwyczaj kupuje bilety właśnie wcześniej bo stresują mnie takie sytuacje, szczególnie jak są to ostatnie możliwości powrotu.

  • asia
    asia wtorek, 29 wrzesień 2015

    Tak, to bardzo możliwe, ale nie takiej konwersacji spodziewałam się gdzieś na końcu świata, więc wyglądało to dość zabawnie i zaskakująco:)

  • Hanging around in Asia
    Hanging around in Asia wtorek, 29 wrzesień 2015

    Wiesz, może on akurat był w Łomiankach? ;) Mnie dziewczyna z Singapuru spotkana w Malacce zapytała, czy jestem z Lublina i okazało się, że gościła tam na jakiejś konferencji. A Bajkał znajduje się na mojej liście "must go" od dawna...

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.