Organizacja wyprawy odbywała się przez nasz resort i nie miało bynajmniej najmniejszego znaczenia, gdzie się ją wykupi, bo ceny były identyczne a plan wyprawy jednakowy.
WARUNKI WYPRAWY
Obawiając się choć trochę niespokojnego morza, postanowiłam na wyprawę wybrać się sama. I to był dobry wybór, bo dzień już na wstępnie zapowiadał się zastanawiająco. 2 tygodnie pobytu w słonecznej Tajlandii a tu 3 dni przed powrotem do kraju zaczęło lać. I nie był to sezon deszczowy. A że wiedza o pogodzie w sieci uprzedziła mnie, by wziąć kurtkę goreteksową, założyłam ją na siebie i popędziłam do recepcji hotelu. Wskoczyłam do wyznaczonego jeepa i czekałam na dopakowanie do mnie kolejnych zainteresowanych osób zbieranych po drodze do portu. Minęła ponad godzina, nim do niego dotarliśmy. Już nie padało, ale zza chmur nie chciało wyjrzeć słońce.
SNORKELING
Razem z ekipą około 100 osób o średniej wieku 30 lat, zasiedliśmy na pokładzie drewnianego, kolorowego statku. Jeśli ktoś nie zdążył zjeść o świcie śniadania, na dziobie statku zaserwowano nam podstawowe przekąski i kawę. Czekał nas ok 1,5-godzinny rejs do pierwszego punktu – jednej z niezamieszkałych, skalistych wysepek, wokół której zainteresowani mogli zanurkować z rurką i maską wypatrując w ciemnych odmętach ciekawych morskich okazów. I mimo burzowego krajobrazu i słabej widoczności, udało mi się dojrzeć małą płaszczkę. Dość spore fale i chłodna woda nie pozwoliła długo się popluskać.
LAGUNA
Kolejny przystanek to wyspa, wewnątrz której naturalnie utworzyła się niesamowita laguna a by zajrzeć do jej środka, trzeba było po pionowych, metalowych schodach wgramolić się na szczyt góry i ponownie zejść w kierunku „oczka wodnego”. Dla zainteresowanych wcześniej istniała opcja dopłynięcia o własnych siłach (i za dodatkową opłatą) kajakiem z wysepki tuż obok. Ze względu na rzęsistą ulewę chętnych była garstka.
MIRADOR
Gdy dotarliśmy do ostatniego punktu programu, lało jakby mocniej już nie mogło. Ciężko było odmówić atrakcji, która polegała na trekkingu do najwyższego punktu tego parku, a z którego rozpościerał się tak magiczny widok na te 40 wysepek Ang Thong Marine Parku, że zaliczał się do najważniejszych miejsc podczas owej wyprawy. Tym razem garstka chętnych również nie była zbyt duża. Było nas około 10 osób. W pewnym momencie zastanawiałam się nawet, jaki sens ma przykrywanie się kurtką. Przemiękła do suchej nitki, wszyscy w tym przemoczeniu śmiali się jak dzieci. Pływaliśmy w deszczu. Podpłynęliśmy motorówką do brzegu, pozostali czekali na nas na ciepłym pokładzie statku.
Na brzegu wszystko pływało, zatem ślizgaliśmy się po błocie w kierunku wejścia na szlak. Zdjęłam spodenki, przemoczone kompletnie, i przykryta kurtką, chroniąc choć trochę sprzęt fotograficzny, w kąpielówkach pięłam się po pionowych stopniach. Nie byłam jedyna. Szlak był naprawdę pionowy, ale na szczęście kamienne stopnie nie były śliskie i moje traperowe sandały sprawdziły się podczas tego trekkingu wyśmienicie. Gdy dotarliśmy na szczyt, deszcz nie ustawał, a wysepki pokryły ciemne gęste chmury. Od wilgoci aparaty nie chciały robić zdjęć. Mimo niesprzyjającej aury, od każdego bił zachwyt, satysfakcja ze zdobycia celu, bo naprawdę zdążyliśmy się zmęczyć. Nagle, jakby coś czy ktoś postanowił wynagrodzić nasz wysiłek i na niebie wyjrzało słońce. W mig zrobiło się gorąco, a chmury znikły tak szybko, że jak na dłoni ujrzeliśmy panoramę pięknego parku. Warto jednak czasami podejmować „ryzykowne” decyzje:).
Fot. Wyprawa do Ang Thong Marine Park, 2018.
SZTORM NA MORZU
Na statku zrzuciłam przemoczone ubrania, przykryłam się ręcznikiem i przystąpiłam do obiadu, który nam zaserwowano. Czas było wracać do portu w Koh Phangan. Im dalej od Ang Thong Marine Park, niebo ponownie zasnuwało się czarnymi chmurami a morze przybierało coraz bardziej złowieszczy obraz. Po chwili fale za oknami osiągały kolosalne rozmiary, rzucając statkiem na różne strony. Końcówki talerzy spadały na podłogę, koło ratunkowe za oknem coraz mocniej się o nie obijało w rezultacie rozbijając jedno, mimo że było z plexi. Nikomu krzywdy nie zrobiło, ale miejsce już nie chroniło przed zamoczeniem. Po chwili czas jakby się zatrzymał i każdy walczył ze strachem, z odruchami wymiotnymi potęgowanymi przez szybko zmieniające się amplitudy. Ogrom fal wskazywał na duży sztorm. Statek trzeszczał tak głośno jakby miał zaraz rozpaść się na kawałki.
Za moimi plecami siedziała Mulatka, z którą podczas tej wyprawy zdążyłam się polubić i naturalnie siadałyśmy koło siebie. W panice wypowiedziała do mnie: „Nie potrafię pływać..”, „A jak to jest nasz ostatni dzień? Nie chcę tak umierać”. A chłopak obok, którego niejednokrotnie widziałam ćwiczącego cross-fit na plaży Bottle Beach w panice ubierał kamizelkę ratunkową. Skoro on się przestraszył? Też założyłam kamizelkę wraz z koleżanką. Nie minęła chwila jak pojawił się obok nas nasz przewodnik mówiąc: „zdejmijcie to, jeśli coś by się wydarzyło kamizelki uniosą Was pod sufit i zablokują możliwość ucieczki”. No żesz..-pomyślałam. Ale było mi już tak niedobrze, że walczyłam ze swoim żołądkiem. Przegrałam. Nikt nawet nie zwrócił na mnie uwagi, przynajmniej tak mi się wydawało.
To przyniosło mi ulgę. Zastanawiałam się nad słowami Mulatki i tworzyłam w głowie scenariusze i rozwiązania. Umiem pływać. Nigdy nie przeżyłam takiego sztormu. Ciekawe, co zrobią moje chłopaki jak.. Dopłynęliśmy cali i zdrowi do portu. Dopiero na Koh Phangan mój telefon znalazł zasięg i zobaczyłam smsy od Lisów. Napisałam, że jestem cała i wracam do domu. Potem się dowiedziałam, że wszczęli alarm, kontaktowali się z organizatorem, by potwierdzić sytuację na morzu, bo na lądzie wyglądało to jeszcze gorzej.
WRACAMY DO DOMU
Nasze ostatnie chwile na Bottle Beach minęły chłodno, deszczowo, wietrznie. Wracaliśmy do Chumphon w nadziei na spokojniejsze wody. Tym razem poratował mnie aviomarin a nas wszystkich fakt, że wybraliśmy dolny pokład i mieliśmy świadomość, że mimo wszystko nic się nam nie stanie.
W Bangkoku wybraliśmy nocleg przy lotnisku, skąd rano nie mielibyśmy problemu z dotarciem na czas na samolot a hotel oferował darmowy transfer. Niestety cena za taksówkę z centrum miasta wyniosła nas 80 zł, co na warunki tajskie to wygórowana kwota, ale z drugiej strony mieliśmy problem z chętnym taksówkarzem, który miałby do pokonania ponad 30 km do hotelu. Jeszcze tylko 11 godzin lotu i byliśmy w domu.
Himalaje z samolotu.
Fot. Ang Thong Marine Park, cz.2 2018