Zastanawiacie się zapewne, po co lecieć taki kawał samolotem, by spędzić w nim parę dni? Sama nie zdecydowałabym się na weekendową podróż, gdybym nie była w USA przy okazji służbowego, tygodniowego i corocznego zjazdu całej mojej firmy w Kalifornii.
Z każdym rokiem w sieci można znaleźć coraz więcej informacji o przeróżnych kierunkach podróżniczych świata, o których samodzielną eksplorację można się pokusić, lecz nadal bardziej popularną i wybieraną opcją jest ta z agencją podróży, która pobyt zorganizuje nam od A do Z.
Po 5-ciu latach nieobecności na tej pięknej i największej na Morzu Śródziemnym wyspie, uznaliśmy, że czas ponownie ją odwiedzić. Pomysł na ten akurat kierunek wakacyjny, standardowo w naszym wykonaniu, padł spontanicznie i na organizację wyprawy mieliśmy około miesiąca.
Dotarliśmy do amerykańskiego miasta muzyki country (z Kissimmee) autobusem Greyhound 5 godzin po czasie. Zmęczona, spocona, „rozlazła” i z nasilającą się migreną czekałam na Krzyśka na terminalu autobusowym a on równie przemęczony ruszył w miasto w poszukiwaniu taniego hotelu.
Pobudka piąta rano. Czterdzieści minut później kierowca autobusu “Star Bus”, jadącego w kierunku Orlando, ściągał nas na recepcję „The Clay” (Miami).
Lot z Kostaryki opóźniał się o godzinę wzmagając lęk mojego męża (jego strach przed lataniem). Do mnie takie surrealistyczne zdarzenia w ogóle nie docierały. Właściwie uwielbiałam start samolotu odczuwając swego rodzaju nirvanę.
O świcie zapakowaliśmy ostatnie manatki a ja pobiegłam do pobliskiego bankomatu wybrać jakieś pieniądze. Niestety maszyna odmówiła wypłaty gotówki a podobno w Montezumie nie mogliśmy na bankomat liczyć, więc chcieliśmy się zabezpieczyć przed pozostaniem bez grosza przy duszy.
Podróż do Rezerwatu Lasu Mgielnego w Monteverde miała rozpocząć się po południu.
Znikł śnieg i nocne przymrozki a promienie słońca zapukały delikatnie w okno. Już od paru dni wiosna dawała o sobie znać głośniejszym świergotem przeróżnego ptactwa, wykwitem barw oczekiwanych z utęsknieniem kwiatów na jaskrawo-zielonej, młodej trawie, odgłosami radości dzieci na pobliskich placach zabaw, zwiększoną liczbą rowerzystów na ścieżkach rowerowych i pozamiejskich zakamarkach.
W końcu zasiedliśmy przed północą w autobusie. Klima buchała z każdej strony, ale bez trudu zasnęliśmy. Wybudziło nas poranne przejście przez granicę z Kostaryką o trzeciej rano, które trwało aż do w pół do szóstej. Nigdy w życiu nie widziałam tak niesprawnej odprawy celnej.